Numer katalogowy

ZOHAR 106-2

Data premiery

25/09/2015

Formaty

CD | LP

ECHOES OF YUL

The Healing

Numer katalogowy

ZOHAR 106-2

Data premiery

25092015

Formaty

CD | LP

Po dwóch albumach, splicie i doskonale przyjętej EPce 'Tether’ Echoes of Yul powraca z trzecim regularnym krążkiem i własną wizją muzyki slow-motion. Ciężar i intensywność poprzednich wydawnictw ustępuje złożonej atmosferycznej podróży poprzez autorską koncepcję ścieżek dźwiękowych, krautrocka, dubu i minimal-rocka. Mniej dosłownie i bardziej abstrakcyjnie muzycznie to wciąż Echoes of Yul z charakterystycznymi dla niego elementami, ale eksplorujący nowe terytoria i nie powielający dotychczasowych pomysłów. Michał Śliwa nie próbuje poruszać się wytartymi, sprawdzonymi i bezpiecznymi ścieżkami, ale stworzył nowe, spójne dzieło w postaci 'The Healing’.

Materiał został wyprodukowany przez Michała Śliwę. Mastering płyty wykonał James Plotkin (OLD, Khanate). Za okładkę odpowiadają Maciej Mehring i Michał Śliwa.

Album został wydany w digipaku i jest on ściśle limitowany do 500 sztuk.

W kwietniu 2016 roku dostępna również wersja winylowa albumu.

IMAG2405ECHOES_OF_YUL_zapowiedzwinyl

Tracklista

ester
the trick
diorama
apathy rule
organloop
gush
the healing
the better days

Recenzje

ChainDLK:
This new release from Echoes of Yul is something between krautrock and doom, it’s something atmospheric and heavy and evolves from perhaps few ideas but developed with a clear vision of how to write this release.
A drone opens „Ester” and introduces a meditative track based on a psychedelic guitar. The first part of „The Trick” is focused on the accordion while his second part is based on heavy guitar notes. „Diorama” is a piano based interlude to „Apathy Rule” whose meditative first part evolves into a crescendo based on synth. „Organloop” juxtaposes guitar lines while „Gush” is a guitar based interlude to „The Healing” whose slow notes evokes spiritual rest. „The Better Days” closes this release returning to territories closer to some krautrock.
Playing almost all instruments in this release, MichaÅ Åliwa, mixing influence from minimal to krautrock and aided by the mastering of James Plotking that exalts all the resonances and sustains of the musical spectrum used in the tracks, is responsible to a release in the vain of all those projects exploring slow-motion music but with enough personality not to be a clone. Recommended.

Santa Sangre
“Cold Ground” was a monolithic album, that gradually revealed all it secrets and mysteries. In most cases when I write a review and read it after a while, I think I might make some changes in terms of style etc. But if my opinion on the album hasn’t turned upside down, content-wise I wouldn’t change much. I posted a review of “Cold Ground” in 2013. Today I’d write it in a totally different manner, from zero, but it doesn’t mean I don’t like the album anymore. Not my opinion, but my perception of this music has changed.
“Tether”, the first effect of the Echoes Of Yul/Zoharum collaboration was all right. At least for a remix album. Still, there was some new music and the remixes were treated quite creatively by the invited guests. Now we have “The Healing”.
First surprise: damn, why is this album so bloody short? Only forty minutes? It’s just fifteen more than the premiere tracks on “Tether” – this could just as well be an EP. The second unexpected thing is the music itself. It isn’t some radical step into the unknown, but rather a searching of the essence of the artist’s own creativity. “The Healing” is like “Cold Ground” denuded of redundant elements, of fancy but useless ornamentations. I’m not saying that “Cold Ground” was but a sparkling set of trinkets, I still love that album, but this one seems more ascetic, more quiet and also more coherent in terms of style and atmosphere. It’s not like this song is more metal oriented, while that one has an ambient or experimental origin. On “The Healing” all of the tracks have a common foundation, even if each goes a different direction later on, driven by guitars or based on synthetic sounds.
Also, after the previous two CDs I was under the impression that Echoes Of Yul had found a specific niche that could satisfy ambient fellows, fans of more experimental branches of independent music and some open-minded metalheads. This time I feel that not many metalheads will remain. Obviously, there’s still a decent dose of heavy riffs, Michal hasn’t forgotten about his roots, but they (the riffs, not the roots) are often covered by ambient space and dreamy textures. And the most beautiful fragments of the album are the ones where, using the electric string attributes, he paints those impressive drone landscapes like in “Gush”. The other compositions that stand out are “The Trick”, with its calm opening and slow morphing into quite an aggressive song – although the aggression is counterpointed with analogue synths in the vein of Boards Of Canada, accordion sounds, post-rock serenity and somehow Middle East quasi-chants. And – traditionally – the epic ending, “The Better Days”, filled with slimy and dirty riffs, live percussion and processed vocals.
Eventually I came to the conclusion that maybe it’s best that it’s only 40 minutes long, because the remaining tracks are on an equally good level, while on the previous releases some of them were a bit behind in my opinion. Is it the best Echoes Of Yul release up to date? Possibly, can’t say yet. The most mature, that’s for sure.

FYH!
Echoes of Yul to dobra nazwa na zespół ze świata. W sumie dałam się na to nabrać kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy trafiłam na ich muzykę – cholera, naprawdę dobra, solidna alternatywa, ze zdrową dozą doom metalu, sludge. To mógłby być nowy Sleep z niekończącymi się, apokaliptycznymi kawałkami. To mógł być nowy Electric Wizzard. Ale że to dwóch kolesi (z okazjonalnymi gośćmi) z jakiejś małej miejscowości w Polsce, to naprawdę nie do wiary.
Z trzecim już, najnowszym albumem wydanym sumptem Zoharum w 2015 roku (500 unikatowych kopii) na CD, a w kwietniu 2016 na winylu, Michał Śliwa w pojedynkę obrał nieco nowy kurs dla swojego projektu – nie zagrażając jednocześnie wysokiej pozycji zespołu na awangardowej scenie. Nawet jeśli brakuje mi trochę ich mrocznego, ostrego riffowania i dziwnych filmowych sampli, to wciąż jestem pod wrażeniem, że tak ciekawa i przemyślana płyta wyszła na naszym rodzinnym rynku. Echoes of Yul idzie w zdecydowanie bardziej ambientowe, filmowe, smutno-niepokojące nastroje tym razem. Utwór otwierający najnowszy album zespołu przypomina raczej materiał Bohren und Der Club of Gore, z niezwykle powolną, ociężałą perkusją, cymbałami i minimalistycznymi riffami. „Ester” przenosi nas do nawiedzonej bajki, z której płynnie trafiamy do ambientowych subtelności „The Trick” – przesterowany akordeon, organy, fragment gitarowej melodii godny mistrzów gatunku, wszystko fantastycznie wyważone i powiązane (z nostalgiczną niespodzianką w drugiej połowie utworu).
The Healing meandruje między gatunkami, przechodząc płynnie z jednej estetyki do drugiej, z bardzo filmowych, romantycznych krajobrazów („Diorama” to subtelność w rodzaju tych z albumów Eluvium), przez naszpikowane industrialnym hałasem „Apathy Rule”, znów sięgające po doom-jazzowe, rozwleczone sekwencje i przepuszczone przez vocodery strzępy wokalu, w których pod koniec perfekcyjnie odnajduje się fragment sludge’owej gitary. Wreszcie, w tytułowym utworze, dubowa perkusja i wokale rodem z utworów Buriala spotykają się, znowu, z pomrukami metalowej gitary, skrzypiącym krzesłem, akustyczną gitarą. To chyba najbardziej zaskakująca i imponująca mikstura na tym albumie. Choć z drugiej strony wokale na ostatnim utworze, „The Better Days”, mogą być dla niektórych źródłem największego estetycznego dysonansu.
Michał Śliwa jest więc Jesu i Aix em Klemm zarazem – i osiąga niesamowite wręcz efekty. To jest awangardowy eklektyzm, któremu trudno się oprzeć – The Healing wciąga bez reszty, i każde kolejne podejście kończy się nową epifanią. Z tak eklektyczną i fascynującą muzyką, Echoes of Yul powinni grać (gdyby grali) dla publiczności w całej Europie – od Primavery, gdzie zawsze znajdzie się dobry kąt na posępne klimaty zbliżone do Demdike Stare, po Incubate i Roadburn, awangardowe giganty z Tilburga.

Darknation
Lubię takie płyty. Może dlatego że spodziewałem się ciężkiej muzy gdzie prym wiodą gitary. Tymczasem nowy krążek Echoes Of Yul jest zupełnie inny. Jest o wiele więcej wyciszenia, mniej dosłownie ale więcej podskórnie wyczuwającego niepokoju.
Człowiek orkiestra Michał Śliwa nie stoi w miejscu, cały czas szuka swojego miejsca i póki co wychodzi mu to znakomicie. 'The Healing” to spójny album mieszczący się w dziwnej kombinacji dźwiękowych z krautrocka, dubu, minimal-rocka i ambientu. Trudno jest to jednoznacznie sklasyfikować i nazwać ale za to jak spójnie i transowo to brzmi. Podoba mi się także że każdy utwór jest inny i przyjemnie chwytliwy. Zawsze gdzież tam wyczuwałem w muzyce Miachała filmowego charakteru na nowym wydawnictwie chyba jest on jeszcze bardziej wyraźny.
Każdy otwarty słuchacz powinien się zainteresować. W bardzo ciekawy sposób Echoes Of Yul się nam rozwija. Najważniejsze że to 40 minut wolnej muzyki z 'The Healing” bardzo szybki mijają i ma się ochotę na więcej i więcej i… Rekomendacja.

Heathen Harvest
Back in 2009, Poland’s Echoes of Yul (effectively Michał Śliwa, Jarek Leśkiewicz, and assorted guests) released their eponymous debut, a great if not mind-blowing entry into the leagues of the doomy, sludgy, and riffy. Perhaps the nicest touch on their debut was the way Śliwa and Leśkiewicz incorporated samples and elements of glitch into their overall sound, leavening their mix of guitar, bass, and drums with a broader instrumental palette. Justin Broadrick‘s long shadow pretty much defined the parameters of Echoes of Yul’s sound, but it was all generally rather pleasing and was fresh enough to avoid mimicry. The following year’s Untitled split (a three-way split, unsurprisingly, with Guantanamo Party Program and Sun for Miles) was more of the same: mostly sampled vocals over slow-shutter riffing and muted electronica.
Then, for almost three years, there was nothing to be found from the project but silence—that is, until 2013’s Cold Ground appeared. Their second full-length was basically a retread of the first, except that the electronica was more overt (the track ‘Cold Ground’ could almost have been an unreleased Daft Punk B-side) and some tracks (‘The Message’, for instance) evidenced a growing interest in dub and a sound that verged on trip-hop. Two minor releases followed in 2014 (Tether—four new tracks and a bunch of remixes—and another split, this time with Thaw), both of which followed the trajectory of Cold Ground with the same mix of glitchy electronica and leaden riffs, with the electronics and especially the burbling synths playing a greater role. Whereas previously the electronics had been atmospheric, some tracks on Tether were driven by synth melodies. The single track on the split (the twenty-five-minute behemoth ‘Asemic’) pulled together everything Echoes of Yul had done up to that point in one almighty blow-out of endless single-chord doom through synths that bubbled like tar pits, ambient washes of sound, sampled vocals, and stumbling drums that kept pace with one’s shadow like the tricky footsteps of their uneasy conscience. Some of this material was Echoes of Yul’s strongest to date, with a maturity in the blending of their rock and electronic vocabularies into a unity that had previously only been hinted at.
As good as Tether and ‘Asemic’ were, the unspoken question remained: where could Echoes of Yul possibly go now? If ‘Asemic’ was the achievement of their telos, what remained to be done? Here, finally, is the answer, in their third full-length release, The Healing. Almost at once it becomes apparent that this is a very different Echoes of Yul. So different, in fact, that there are only a couple of tracks here (‘The Trick’ and maybe the closer ‘The Better Days’) that would not have sounded out-of-place on any of their previous releases. Effectively, what seems to have happened is that Śliwa and Leśkiewicz have taken their usual musical palette and turned it on its head. With the exception of the aforementioned tracks, the distorted guitars are gone, the piledriver drums are gone, and the prevalent sense of doom is gone. In their place are, well, pretty much everything else that Echoes of Yul were, exacerbated. The Healing is, in essence, an album of slow-motion electronics. Cinematic, glitch, dub, hip-hop, trip-hop, and with the odd hint of Kosmische, what The Healing sounds like more than anything is a record by the slothful bastard offspring of DJ Shadow and Portishead who’d been locked in the cellar by Tricky and raised by PJ Harvey on a diet of pins. It’s bleak, ominous, and rather unsettling, and it’s overwhelming feeling is of unease.
Overall, this is a brave move for a band previously so wedded to distortion and riff. The Healing is a very much more abstract effort than any of their previous records, and all that much more difficult to categorise, but Śliwa and Leśkiewicz must be congratulated for abandoning the formula they had previously used so effectively and taking a step into new territory. There’s the odd stumble here and there, but fluency in this new vocabulary isn’t far off, and the next album should be something special indeed.

Musique Machine:
Echoes of Yul are an eclectic ambient electronic rock band with a desperate apocalyptic tone not unlike Nine Nails, Massive Attack or Godspeed You, Black Emperor. Since their self titled debut in 2009, the project has shrunk from its original duo line up to become the solo project of Michael Sliwa. “The Healing” is one of several new albums from Sliwa within the last couple of years.
Rough electric guitar tones with rich rube amp fuzz are present at nearly all times, as Sliwa is clearly a guitarist. He skillfully plays a number of styles, from a twangy inebriated lounge, heavy with verb and delay, to ominous minor key post rock dwells, and Southern fried doom distortion. Rich organ tones are also evident in many places.
The album does not feel like a live performance, rather it would sound like every sound that has been recorded has been turned into a loop, and listening to the album is being immersed in a continuous stream of these loops. The rich ambiences of this album are often sourced from feedback and e-bow tones. To any fan of hypnotically repetitive electronic music, this is not a bad thing.
This is a one man ‘band’, and this album travels significantly in an electronic ambient direction after the first couple songs, channeling Nine Inch Nails and Massive Attack with the rainy tone, understated emotional melodrama, shivering, washed out and imperfect synth textures, muted pads, dwelling within slight undulations and shifts of consonant harmonics. Short two chord loops are repeated for several minutes, with intense hypnotized patience.
Vocoders and pitch correctors are used to skillful effect, allowing the sparse vocal work to blend into the album so as never to be too intrusive. The experience remains largely abstract, but when the vocals do appear, they’re surprisingly soulful, sounding influenced by R&B and ambient garage like Burial. Autotune-esque processing creates the sound of a disembodied, alienated voice nearly immersed within a repetitious current of riffs and loops.
It would seem a glacial doom metal tempo is preferred by Sliwa. With fuzzed out bass tones, Sliwa sketches prolonged gothic metal chord progressions with pentatonic intervals. As a long time fan of Type O Negative, I’m a fan of this kind of aesthetic. I’m also reminded of Justin Broadrick’s Jesu project, a more shamelessly emotional dramatic band than Godflesh, which shared the cinematic angst and intensity of this album, and similarly combined shoegaze with the traditionally stoic sound of doom.
Under the guitar and bass work, there are sequenced beats which utilize samples of a real enough drum set, but still come off sounding clearly quantized and synced to the metronome. As a result, the rhythm is closer to electronic downtempo than real rock or metal, and rather rigid at that. The production of the album overall is rather lo-fi, feeling like a bedroom project in which some elements were given more attention than others.
However, Sliwa’s guitar textures, melodic ideas and imagination for orchestration and layering are quite wonderful. Like the best house music, every song has a truly beautiful yet simple symmetrical progression. The album is quite emotionally direct, effortless evoking nostalgia and melancholy longing. The atmosphere is one I haven’t encountered in far too long, a certain feeling that was shining strong within the late 90s electro-industrial sound. If you always thought NIN and Massive Attack were whiny or overdramatic music, you’d likely feel the same way about this, but if that feeling absorbed you as thoroughly then as it did me, you’re very likely to enjoy this.

Dark Entries
Echoes of Yul is één van de tientallen Poolse groepen die hun morbide klanken op de rest van de wereld loslaten. Hun Platenboer, Zoharum, is intussen een grote speler geworden in het donkere genre en laat ons al sinds 2007 genieten van allerlei Oost-Europese acts die ons wellicht anders nooit ter ore waren gekomen. Na het beluisteren van deze cd beseffen we nog maar eens hoe dankbaar we dit label mogen zijn.
Echoes of Yul kuiert tussen genres als post rock, doom en dark ambient maar geeft hier een behoorlijk eigen geluid aan. Visionair zouden we ze net niet noemen, maar ze tasten wel de grenzen af van de muzikale stijlen die ze gebruiken. Of heeft u ooit al een autotune effect op een droneplaat gehoord?
Het gitzwarte uit de eerste releases ruimde in recentere nummers plaats voor een veeleer dromerige, contemplatieve sfeer. Het is duidelijk dat dit project niet meer hoeft te bewijzen hoe ‘true’ het is maar gewoon doorleefde muziek wil maken. Vergis u echter niet, in deze schijnbare rust schuilen enkel de emoties die thuishoren in de achterkant van de ziel. Het lijkt een contradictie, maar net omdat de typische doom-, drone- en metalelementen naar de achtergrond zijn verdwenen, slaat de sfeer nog harder in. Er zijn meerdere momenten waarbij we echt overweldigd worden door melancholie.
Maar wat maakt deze Echoes of Yul nu zoveel beter dan het gemiddelde project? Eerst en vooral hebben ze een excellente smaak in samples en weten ze deze subtiel een plaats te geven in hun muziek: Geen lange donkere teksten, geen filmfragmenten maar kleine stukjes menselijkheid. Ook hun klankkeuze is fenomenaal. Zonder verpinken gebruiken ze een countrygitaar, een accordeon (?) of aarzelende geluiden die uit oude jukeboxplaatjes lijken te komen om deze trip tussen droom en nachtmerrie vorm te geven. Dit project heeft een zware experimentele rand maar het auditieve speurwerk wordt nooit een doel op zich en op geen enkel moment heb je het gevoel naar iets gemaakt avantgardistisch te luisteren. Echoes of Yul gebruikt meer kleurtjes dan de meeste schilder, maar weet deze perfect te mengen tot een schilderij waar zelfs Fuseli jaloers op zou worden.
We schreven reeds dat Echoes of Yul heel wat genres frequenteert – we vermelden au passant ook nog even trip hop-maar geen enkel moment verliezen ze de zwarte draad door hun werk. Ten slotte is de productie van het album tot in de puntjes afgewerkt en is de muziek uiterst gedetailleerd uitgewerkt.
Geen enkel puntje van kritiek? Toch wel, er is nauwelijks een genre op aarde dat zich zo wentelt in het clichématig gebruiken van telkens weer dezelfde akkoordprogressies als post rock. Ook Echoes of Yul maakt zich hier een enkele keer, gelukkig al in veel mindere mate dan de meeste projecten, schuldig aan. Anderzijds doet dit gegeven absoluut geen afbreuk aan het luisterplezier. Maar het weerhoudt me er wel van hen een perfecte score te geven.
Dit is zonder twijfel het beste album dat Michał Śliwa tot op heden uit zijn mouw schudde. Een must-have in uw collectie en meteen één van mijn persoonlijke toppers van dit jaar.

Darknation
Lubię takie płyty. Może dlatego że spodziewałem się ciężkiej muzy gdzie prym wiodą gitary. Tymczasem nowy krążek Echoes Of Yul jest zupełnie inny. Jest o wiele więcej wyciszenia, mniej dosłownie ale więcej podskórnie wyczuwającego niepokoju.
Człowiek orkiestra Michał Śliwa nie stoi w miejscu, cały czas szuka swojego miejsca i póki co wychodzi mu to znakomicie. 'The Healing” to spójny album mieszczący się w dziwnej kombinacji dźwiękowych z krautrocka, dubu, minimal-rocka i ambientu. Trudno jest to jednoznacznie sklasyfikować i nazwać ale za to jak spójnie i transowo to brzmi. Podoba mi się także że każdy utwór jest inny i przyjemnie chwytliwy. Zawsze gdzież tam wyczuwałem w muzyce Miachała filmowego charakteru na nowym wydawnictwie chyba jest on jeszcze bardziej wyraźny.
Każdy otwarty słuchacz powinien się zainteresować. W bardzo ciekawy sposób Echoes Of Yul się nam rozwija. Najważniejsze że to 40 minut wolnej muzyki z 'The Healing” bardzo szybki mijają i ma się ochotę na więcej i więcej i… Rekomendacja.

Dark Room
l singolare progetto di Michal Sliwa torna a farsi sentire con un nuovo album, il quarto (includendo anche il CD di remix „Tether”) da sei anni a questa parte. Attraverso un elaborato intreccio basato su partiture elettroniche e strumentali firmate ed eseguite nella quasi totalità dall’autore polacco, „The Healing” si pone come un crocevia di influenze disparate a metà tra l’ambient, la shoegaze e il post-rock. Nel complesso emerge una vena soffice e meditativa che esula dai toni continuati e insistenti preferendo evoluzioni sonore variegate, solitamente percorse da una calma costante. Si insiste su una vena malinconica che non disdegna un’oscurità espressa coi chiaroscuri degli anni ’70 piuttosto che con le soluzioni post-industriali più in voga, mentre a tratti si opta per architetture minimali dove spadroneggia un astrattismo plumbeo e freddo („The Trick”) tendente a far riecheggiare i propri frammenti nel nulla astrale („Diorama”), o ad inanellare particelle ricavate dalla realtà quotidiana („Apathy Rule”). In altri frangenti si protende per percussioni possenti e linee droniche dalle tinte retrò, utilizzando strumenti vintage (il theremin) al fine di ricreare un limbo nebbioso e lynchiano („Gush”) dove la sperimentazione diventa occasione per citazioni, per disegnare linee semi-orchestrali o ancora per passare da uno stile all’altro in un divertissement che rischia l’autoreferenzialità. La spinta propulsiva delle chitarre elettriche, divise tra note piangenti e corposi passaggi anni ’70, ed una batteria registrata in presa live („The Better Days”) segnano i punti più vivaci di un disco di fatto indefinibile, nelle cui molteplici sfumature è possibile riconoscere i tanti riferimenti sonori dell’autore, mai troppo deciso riguardo la strada da prendere. Non per tutti i gusti. Confezione CD in elegante digipak a sei facciate. Disponibile anche su nastro con medesima tracklist e artwork.

Son of Flies:
Esistono vari modi per far cresce un progetto musicale, ma solo due sono quelli comunemente utilizzati: mantenendolo attivo con le solite sonorità „riconoscibili” delle origini o ridimensionandolo servendosi di soluzioni poco inclini a rispettare le indicazioni di un preciso stile/genere. Il compositore polacco Michał Śliwa, ha scelto la seconda opzione per dare un volto nuovo alla sua entità ECHOES OF YUL, già conosciuta nel circuito underground per aver dato alla luce dei lavori molto particolari e mai ripetitivi (Roberto Mammarella della Avantgarde Music ci aveva visto bene ai tempi del bellissimo „Cold Ground”). La strada dell’innovazione, in un mercato sempre più complesso e contorto, richiede, soprattutto da parte dei musicisti di minore importanza, uno sforzo maggiore per ottenere credito. Questo „The Healing” risulta credibile proprio perché si evolve avvalendosi di un sound luccicante, misterioso, poco immediato; un disco ipnotizzante che, possiede i presupposti necessari per poter risvegliare l’immaginazione dei prescelti. Michał ha fatto un altro salto di qualità. I miei più sinceri complimenti. E’ stato prodotto dallo stesso Śliwa e masterizzato da James Plotkin (OLD, Khanate). In uscita il 25 Settembre via Zoharum Records.

Nowa Muzyka:
Projekt Echoes Of Yul założył w 2008 roku Michał Śliwa – multiinstrumentalista pochodzący z Opola. W ubiegłym roku wdał split w barwach krakowskiej oficyny Instant Classic. Z kolei płyta „The Healing” to już trzeci studyjny longplay tego polskiego artysty. Na „The Healing” słychać, że Śliwa nie lubi stać w miejscu oraz powielać schematów. Z jednej strony w dalszym ciągu jest mu blisko do Sunn O))) / Earth, a z drugiej – doom-metalowe, space-rockowe i noise’owe akcenty w znacznym stopniu ustępują miejsca ambientowo-dronowym czy post-rockowo-etnicznym przestrzeniom (np. w „Ester”, „Apathy Rule”, „Organloop”). W bardzo ciekawy sposób Śliwa łączy również elektronikę z akustycznym brzmieniem w „The Healing”.

Vital Weekly:
Echoes Of Yul may have released two albums, a split and an EP, this is my first encounter with the music of Michal Sliwa, who plays electric and acoustic guitars, basses, synthesizers, keys, bows, theremin, accordion,harmonica, flute, stylophone, talkbox, vocoded voice, kazoo, shortwave radio, drums, percussion, field recording, programming and samples. That’s a lot indeed, but with such an orchestral sound as he has, this is surely all necessary. The music by Echoes Of Yul doesn’t fit in any particular music area. It lies heavily in the world of rhythm, with real drums playing an important part (next to the use of loops of sound), and that rhythm is a bit slow, a bit dub like at times, but also solid as in rock music. Think post-rock, krautrock and psychedelica. On top of that there is a lot of guitar and synthesizer like sounds spacing and racing a long; voices are kept to a minimum, but if present sound like a bunch of monks chanting wordless together. It’s a clever, modern pastiche of styles and Echoes Of Yul does a great job in connecting the dots between musical styles. It’s highly atmospheric, spacious, much of which is owed to the extensive use of reverb, but it no doubt could appeal to a wider, more rock oriented audience, thanks to those heavy rock drum sound and lots of dubbed guitars. This is the kind of music that would sound great in concert, even if I have no idea how Sliwa would pull such a thing off. Maybe forming a proper band would be the one solid answer and take this show on the road. I predict a great career for Echoes Of Yul.

WAFP!
Michał Śliwa, tym razem w pojedynkę, kontynuuje podróż po mrocznej krainie smolistych riffów i trującej atmosfery. Tym razem coraz częściej trafia na przestrzenie wolne od jadowitego smogu, pozwalając zaczerpnąć swoim słuchaczom haust świeżego powietrza.
Muzyka Echoes Of Yul nie zmieniła się radykalnie od ostatniego regularnego długograja Cold Ground. To raczej mozolna ewolucja, proces powolny, niemal niedostrzegalny. Ale proces. Wciąż w ruchu. Drobnymi kroczkami. Niczym jeniec z workiem na głowie i ze spętanymi ciasno nogami.
Od początku istnienia tego zespołu towarzyszyła mu specyficzna duszna atmosfera. Echoes Of Yul potrafili wywołać swoją ociężałą, monotonną muzyką dreszcz niepokoju. Ale i fascynacji, gdyż wiele z ich kompozycji miało w sobie pierwiastki czystego piękna. Na The Healing zmiany są jakby bardziej wyraźne. Środek ciężkości z post metalu przesunął się na post rock, co jest dobrą wiadomością dla tych, dla których sludge’owe riffy z poprzednich albumów stanowiły barierę nie do przejścia. Teraz jest więcej powietrza, przestrzeni, organicznych brzmień. Już otwierający album utwór Ester unaocznia, że Śliwę interesują nieco inne środki wyrazu. To zresztą moje ulubione nagranie na The Healing. Powolna narracja, brak kulminacji, która jednak często eksploduje w końcówkach kompozycji w postaci dronowych, masywnych akordów – intrygują. A przy tym to niezwykle orzeźwiająca, czysta muzyka.
Z każdym kolejnym nagraniem atmosfera gęstnieje, staje się coraz cięższa. Zmierza ku kulminacji. Cieszy mnie, że Śliwa oszczędnie dozuje metalowe patenty, wstrzymując się z wybuchem do ostatniej chwili. Tym większe wrażenie robią brutalistyczne, miażdżące riffy pojawiające się w skondensowanych, morderczych dawkach, jak w sabbathowskim, wiedźmowatym The Trick, przywołującym echa industrialu, pełnym blaszanych dźwięków perkusyjnych Organloop, czy zaskakującym muzycznymi połączeniami (dyskotekowe efekty, gitara akustyczna, nawiązania do country) The Healing. Fascynują fragmenty, w których muzyk posługuje się chwytami znanymi z muzyki pop – przekształconym komputerowo wokalem (The Better Days) i klawiszowymi motywami, które wrzucone w inny kontekst mogłyby rozkręcać imprezę niemającą nic wspólnego z mistycznymi rytuałami (Apathy Rule). Całości dopełniają krótsze, wyciszone fragmenty, szczęśliwie zrównane ważnością z długimi utworami, nie sprowadzone jedynie do roli ambientowych przerywników (Diorama, Gush).
The Healing jawi mi się jako najdojrzalsze i najciekawsze dzieło Echoes Of Yul. Zespołu (projektu?) o zadatkach na gwiazdę swojej niszy,

Soundrive.pl:
Czasami słucham muzyki w skupieniu, wyłapując detale zrodzone w wirtuozerskich umysłach. Kiedy indziej podrywam się z krzesła, upewniam, że nikt nie patrzy i wykonuję parataneczne ruchy. Zdarza się też tak, że doznaję paraliżu, przesłuchuję album całym ciałem i od pierwszego do ostatniego dźwięku jestem pod jego władaniem. Właśnie w taki sposób sponiewierało mnie „The Healing” – najnowsze wydawnictwo opolskiego Echoes of Yul.Znam ich od samego początku, czyli od wydanego w 2009 roku debiutanckiego albumu, ale tak naprawdę nie znam wcale. Michał Śliwa, twórca i aktualnie jedyny poruszyciel projektu to dźwiękowy nomad, który nie potrafi na długo osiąść w jednej stylistyce. Na każdym kolejnym wydawnictwie pokazuje to, co znalazł za horyzontem poprzedniego materiału, a w tak długiej podróży łatwo stracić towarzyszy. Ci, którzy nazwę Echoes of Yul swojego czasu wymieniali jednym tchem obok Blindead lub Tides From Nebula być może postanowili zawrócić, gdy Śliwa nawiązał współpracę z wytwórnią Zoharum – domem niszowej, ponurej i często minimalistycznej elektroniki. Najwytrwalsi podróżnicy z głowami zawsze otwartymi na powiększanie kolekcji doznań znajdą jednak w „The Healing” fascynujący postój przed dalszą drogą. (…) Pierwsze dźwięki witającego słuchaczy „Ester” można by przypisać któremuś z jazzowych melancholików, na przykład Nilsowi Petterowi Molværowi. Brak tu jednak przewodnika-wirtuoza, jest samo tło naszkicowane pojedynczymi uderzeniami w perkusję, delikatnymi pociągnięciami za struny oraz stonowaną elektroniką. Lider nie jest potrzebny do wyostrzenia tego pejzażu, ale coś mi mówi, że Michał Śliwa znakomicie dogadałby się z Molværem albo Erikiem Truffaz. W połowie „The Trick” dodatkowo pojawiają się strzępy wyrazistej melodii, idealny materiał na instrumentalny refren, w związku z czym zostaje natychmiast stłamszony, a po chwili wyciszenia kompozycja robi zwrot ku sludge’owym riffom, jakimi Echoes of Yul przedstawiło się na pierwszym albumie. Najintensywniejszym momentem okazało się dla mnie „Apathy Rule”, którego nie aplikuje się dousznie, lecz pod język i w miarę rozpuszczania wszelkie czynności życiowe ustają, zmieniając odbiorcę w ubezwłasnowolnioną organiczną masę zdolną wyłącznie do słuchania. Właśnie dla tych sześciu minut poszerzonych źrenic oraz rozlewających się po całym ciele dreszczy warto nigdy nie osiadać na mieliźnie ulubionych płyt i wciąż poszukiwać nowych emocji. Za dnia odczuwam strach przed włączeniem tego utworu – potrafi momentalnie odciąć dostęp do rzeczywistości. W nocy zapętlam go w kilkugodzinne maratony i wcale nie mam ochoty opuszczać dziwnego świata, do którego pokornie daję się wprowadzić.(…) „The Healing” jest specyficznym materiałem w dorobku Echoes of Yul przede wszystkim z powodu czasu trwania. Śliwa przyzwyczaił słuchaczy do ponadgodzinnych albumów, ale w tym wypadku postawił na zwięzłość.
(…) „The Healing” to jedne z najlepszych dźwięków, na jakie w tym roku natrafiłem i jestem pewien, że przynajmniej część tego albumu (zwłaszcza „Apathy Rule”) zostanie ze mną do końca życia. Jeżeli mam was do czegoś nakłonić publikowanym na łamach Soundrive.pl cyklem artykułów, to niech będzie to właśnie ten album.

Kvlt.pl:
Czekałam na moment w mojej Kvltowej karierze i byłam świadoma, że prawdopodobnie kiedyś on nadejdzie, w którym natrafię na płytę, która częściowo będzie poza moimi horyzontami muzycznymi. Twórczość Echoes of Yul trochę znałam, trochę kojarzyłam. Podobały mi się ich niebanalne instrumentalne kompozycje osadzone w drone’owo-doomowych klimatach. Z tego powodu zdecydowałam się wziąć do recenzji ich ostatnie dokonanie pod nazwą The Healing.
Doznałam delikatnego zdziwienia po pierwszych dźwiękach. Sprawdzałam, czy na pewno odpaliłam dobrą płytę. Utwory nie straciły swojej refleksyjności, powolności i niebanalności. Jednak, to co mocno odróżnia to pójście raczej w rejony ambientu, niżeli tego, co znalazło się na poprzednich krążkach (chociaż zalążki takiego grania dało się już na nich usłyszeć). Gitary brzmią tutaj zdecydowanie bardziej post-rockowo, a momentami nawet i progresywnie. Nagromadzenie sporej ilości dźwięków w różnych konfiguracjach niejako wymusza na słuchaczu skupienie. Nie ma tutaj już takiej atmosfery agresji i chaosu jaką można było spotkać wcześniej. Duet swoimi instrumentarium potrafi stworzyć coś po części odprężającego, ale też po części i niepokojącego. Wiem, że nie brzmi to logicznie, ale kto powiedział, że muzyka musi być logiczna? W końcu liczy się efekt, a ten tutaj jest dość oszałamiający. Słuchając The Healing miałam przed oczyma cały czas film Ex Machina. Zdecydowanie te utwory mogłyby stworzyć idealny soundtrack dla tego obrazu. Wraz z każdą kolejną kompozycją na playliście, słychać coraz więcej elektroniki. Charakter całości podkreśla też majaczący gdzieś w tle, przesterowany wokal.
Nie chcę wymieniać konkretnych utworów, które byłyby szczególne warte uwagi, czymś się wyróżniały, ponieważ całość zasługuje na równe przesłuchanie. Przez całą długość albumu, Echoes of Yul utrzymuje równy poziom.
Zawsze wychodziłam z założenia, że muzyki instrumentalnej lepiej słuchać, niż o niej mówić/pisać. Po prostu niektórych rzeczy jakie muzycy wytworzą instrumentami nie da się ująć w słowa, trudno jest też pisać o emocjach, które muzyka, a już szczególnie instrumentalna ma wywoływać. Tak też jest z najnowszym albumem Opolan. Pomimo że styl przedstawiony na tej płycie, wykracza poza moje muzyczne zainteresowania i to, czego na co dzień słucham, to nie miałam problemu z przyswojeniem tego materiału. (Chociaż pewnie częściej będę odtwarzała ich wcześniejsze albumy.) Byłam jednak wdzięczna, że mogę się wyciszyć po całym burzliwym tygodniu. A poza tym idealnie wpasowuje się w klimat ponurego i deszczowego listopada.

Melodie Nocy:
Ubiegłej jesieni, gdy w Waszej obecności rozmawiałem z Michałem Śliwą, muzyk Ehoes of Yul powiedział mi, że dąży do tego, by komponowane przez niego dźwięki nie okazywały się zbyt dosłowne. Była to replika na moje pytanie oparte na jednej z jego starszych wypowiedzi, w której porównał swoją muzykę do rozmazanej fotografii. O ile wcześniej w dusznym i doomowym klimacie Ehoes of Yul miejsca na niedomówienie było znacznie mniej, o tyle teraz jest go bardzo dużo. Opolanin najwyraźniej postanowił zakończyć pewien etap w historii projektu i za sprawą trzeciej regularnej płyty rozpocząć coś nowego. Sądząc po tym, co znalazło się na „The Healing”, w pełni mu się to udało. Premiera albumu przypadła wczoraj.
W nasze ręce trafia mocno wyciszone i refleksyjne wydawnictwo, zgoła odmienne od tego, czym w zasadzie było dotychczas całe Echoes of Yul. Posłużenie się terminem rewolucji to przesada, jednak zmiana jest na tyle istotna, że śmiało możemy mówić o czymś nowym. Jak bardzo? Słychać raczej ewolucję, rozwinięcie czegoś, co już znamy, ale co też nie było przesadnie eksponowane i zostało wyciągnięte gdzieś spomiędzy dotychczasowych wierszy. Po wysłuchaniu „The Healing” uwagę zwraca przede wszystkim minimalizm. Znacznie więcej tu syntezatorów, klawiszy i jakby chęci wymknięcia się ograniczeniom dyktowanym przez bardziej typowe gitarowe instrumentarium. Z drugiej jednak strony trudno spodziewać się po tym twórcy całkowitego porzucenia sześciu strun, dlatego ten instrument wciąż tu jest. Owszem, czasem schowany za cała gamą efektów, ale jest. Co więcej, w trzech z ośmiu nagrań przypomina o sobie niemalże w starym, cięższym stylu, choć to już raczej romans z przeszłością, niż regularnie uprawiana miłość. Mimo to dobrze, że ta przeszłość gdzieś się przeplata, bo gdyby Śliwa w tym momencie zdecydował się nagrać wyłącznie elektroniczną płytę, przy całym moim uznaniu dla tego muzyka, ta mogłaby okazać się zwyczajnie nudna. Ileż to już razy byliśmy świadkami podobnych sytuacji? A tak „The Healing” niesie ze sobą coś, co dla każdego muzyka jest niemalże kluczowe, a dla nas słuchaczy przyjemne, czyli postępujący rozwój.
Powoli, bez pośpiechu, przestrzennie i z nastrojem pełnym psychodeli oraz oniryzmu, ale bez przestojów, dźwiękowych zapychaczy i nudy. W efekcie trafia do nas coś, co trudno włożyć do szuflady z jedną krótką etykietą. Ani to doom, ani post rock, ani ambient, ani też trip hop, o który momentami pan Śliwa się ociera. No i dobrze. Dzięki temu słychać tu postęp i najpewniej zarys kierunku, w którym twórca chciałby się rozwijać. W dotychczasowych rejonach zrobił już chyba wszystko, co można było, zatem na tym etapie działalności nie mógł wybrać lepiej.
Warto wspomnieć jeszcze o jednym. Dobrze, że mimo wyraźnie słyszalnych zmian, Michał Śliwa pozostał przy filmowych, jak mniemam, samplach. Wątek kina niemal do zawsze przeplatał się w muzyce Echoes of Yul i nadawał jej smaczku. Był to znakomity dodatek. Czasem zaskakiwał, czasem uzupełniał, ale pasował zawsze. W nagraniu „Organloop” pada jedna wymiana zdań, która daje do myślenia, zwłaszcza, gdy słucha się jej w słuchawkach. „Możesz ocalić świat” – mówi mężczyzna. „Chrzanić świat” – odpiawada kobieta. Właśnie, chrzanić. A w zasadzie najpierw posłuchać „The Healing”, a potem chrzanić.

Violence OnLine:
Kilka miesięcy temu autor „The Healing” anonsował mi swoje dzieło z jednej strony jako „bedroom doom”, z drugiej jako coś, co być może przesieje grono fanów poprzednich wydawnictw Echoes of Yul. Rzeczywiście pierwszy odsłuch podsunął wnioski, że ci, którzy na debiucie czy „Cold Ground” najbardziej cenili betonowe, drone/doomowe riffy, będą się marszczyć z niezadowolenia, bo te pojawiają się wyjątkowo okazjonalnie, dociążając raptem ze cztery numery. Zawartość „The Healing”, choć znakomita, nie pasowała mi to ani po doom, ani pod „post rock”, bo wiadomo, kto i jak gra tę muzykę w Polsce. Jeśli miałbym domniemać kierunku (co w 90% recenzji i tak nie ma nic wspólnego z faktycznymi intencjami twórcy), to na nowym albumie Echoes of Yul chodzi o przetłumaczenie drone/sludge/doom metalu na język minimalistycznego, oskrobanego z ozdobników ambientu. W miejsce posępnych gitar wchodzą proste motywy grane na nieprzesterowanej gitarze pod snującą się w tle elektronikę i nieliczne sample z filmów. Przypomina to kojące motywy Loscil, Donnacha Costello czy The Dead Texan przełożone na język garażowego gitarowego dronu („The Trick”, „Apathy Rule”) lub „czystego” ambientu („Diorama”). Przełamanie i ściemnienie klimatu następuje pod koniec albumu – utwór tytułowy brzmi jak wspólne nagranie Stephena O’Malley’a i Andy’ego Stotta, a najbardziej „piosenkowy” na płycie „The Better Days” to markotny snuj a’la Jesu.
Przyznam, że aby wyłuszczyć powyższe musiałem trochę się nagimnastykować, bo słuchając „The Healing” kilkadziesiąt razy w ciągu kilku ostatnich tygodni, już po pierwszych odsłuchach przestałem zastanawiać się co to za muzyka i z czego czerpie. Zresztą już na etapie Cold Ground siatka etykietek i odniesień przestała mi wystarczać. „The Healing” niesie coś dla mnie istotniejszego niż trochę fajnej muzyki, w dodatku nagranej przez kolegę. Jest pewna grupa płyt – wśród nich „The Tired Sounds of Stars of the Lid” czy „Woven Hand” – które działają na mnie uspokajająco bez względu na okoliczności zewnętrzne, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Innymi słowy – gaszą irytację i koją wkurw, choćbym podczas słuchania siedział w zatłoczonym tramwaju czytając na przemian felietony z „Wyborczej” i „wSieci”. „Cold Ground” i „Asemic” ze splitu z Thaw były w moim odczuciu muzyką „miejską”, zgrywającą się z betonowym pejzażem i ulicznym pulsem. „The Healing” skłania się raczej ku leczeniu skołatanych nerwów. Nie wiem czy Michał nagrywał z taką myślą, ale jestem pewien, że spodobałaby mu się taka interpretacja.
Wiem, że opisywanie płyt za pomocą obrazów, które muzyka maluje w głowie może sprawić, że pewnego dnia stanę się Violence’owym odpowiednikiem Margaret z Rockmetal.pl (pozdrawiam Cię, droga recenzentko, gdziekolwiek dziś jesteś). Póki egzaltacja mieści się jeszcze w cuglach, cieszę się, że autorska wizja Michała brnie w poprzek gatunkowych wymogów – i w pewnym sensie mojego gustu – ale generuje coraz ciekawszą muzykę i coraz intensywniejsze emocje mimo tak skromnego arsenału środków.

Nocturnal Battle of Chariots:
Jak dobrze, że mózg operacji o kryptonimie Echoes of Yul, Michał odezwał się via facebook, bo inaczej groziłoby mi pominięcie tego albumu, wszak premier w ostatnim kwartale tego roku nie brakuje i można się poczuć przytłoczonym tą swoistą klęską urodzaju. Po wydanym w ubiegłym roku splicie z THAW tym razem ów enigmatyczny projekt powraca z pełnym albumem zatytułowanym „The Healing”. Zaprawdę powiadam Wam tytuł to adekwatny, gdyż kilka sesji z tymi dźwiękami wpłynęło na znaczną poprawę mojego skundlałego samopoczucia. Jednocześnie odniosłem wrażenie, że wraz z „The Healing” nadeszło ocieplenie wizerunku EOY – dźwięki pomimo wciąż sporej dawki niepokoju działają kojąco i stanowią świetny przykład muzykoterapi. Parafrazując popularne powiedzenie – przez ucho do serca (duszy). Nie często zdarza się bowiem, żeby album zrodzony w umyśle jednego człowieka był tak eklektyczny a jednocześnie tak bardzo hiptnotyzująco-wciągający. Sekret tkwi w udanym balansowaniu na granicy nastrojowego trip-hopu, melancholijnego post-rocka i równoważących to połączenie pobudzajacych gatunków takich jak noise, ambient czy lekki industrial. Sztuka to niełatwa, ale w wykonaniu Michała brzmi wyjątkowo składnie. Sam się sobie dziwię, bo zazwyczaj przy takiej mieszance nudzę się jak mops, tym razem jednak jest inaczej – ta płyta ma w sobie wyjątkowy pierwiastek odpowiadający za przyciąganie słuchacza do głośników. Już na dzień dobry „Ester” wita nas z otwartymi ramionami i zaprasza do tego osobliwego świata. Ten utwór jest niczym królicza nora, za sprawą której możemy przedostać się z nudnego Kansas do krainy czarów. Natomiast senny początek „The Trick” z majaczącą niczy fatamorgana gitarą potrafi uśpić naszą czujność i absolutnie nic nie zwiastuje tego drastycznego załamania nastroju, które ma miejsce w dalszej części. Początkowo brzmi to jak jakiś kawałek z „World Coming Down” Type O Negative odegrany pod wpływem substancji ogólnie uznawanej za zakazaną, a im dalej tym głębiej zanurzamy się w otchłani pokonując kolejne levele piekła Dantego. Mógłbym próbować opisywać tak utwór za utworem, ale sensu nie byłoby w tym żadnego, bo wierzę, że każdy i tak zinterpretuje to, co dzieje się na „The Healing”, na swój własny, jedyny i niepowtarzalny sposób. Nie zawsze są to dźwięki lekkie, łatwe i przyjemne i dzięki takim utworom jak „Organloop” nie zapominamy o mrocznej stronie EOY. Jednak mimo wszystko można się przy tej płycie wyciszyć, można oddać zadumie, można urządzić sjestę połączoną z popołudniową drzemką, można też, co wydaje się oczywiste, zakończyć w jej towarzystwie żmudny dzień – w tym ostatnim wypadku warto pamiętać o słuchawkach, które bardzo precyzyjnie wtłoczą w nas te emocjonalne dźwięki. Opcji jak widzicie jest multum i tylko od Was będzie zależeć w jaki sposób spędzicie czas z „The Healing”. A ten w towarzystwie tego wydawnictwa upływa bardzo szybko. I bardzo przyjemnie! Ps. album dostępny jest w kilku wersjach, jako digiCD od gdańskiego labelu Zoharum oraz MC (Tar Trail Records) bezpośrednio od Michała. Natomiast z tego co mi wiadomo, na czarny krążek trzeba jeszcze trochę poczekać. Tak czy inaczej jest to pozycja godna polecenia niezależnie od formatu, z którego jest odtwarzana.

Masterful Magazine:
Mam wrażenie, że podczas tworzenia materiału na „The Healing” w głowie Michała Śliwy gościł duży spokój. Powstała stonowana, refleksyjna płyta o zdecydowanie odmiennym obliczu od tego, jakie dotychczas było wizytówką Echoes of Yul. Owszem, w drugiej części „The Trick” w towarzystwie przesterowanej gitary ponuro grzmi monstrualne, przesterowane basidło. Ponura, zawiesista aura, doskonale znana słuchaczom obytym z poprzednimi materiałami Echoes of Yul, powraca jeszcze w pierwszej części „Organloop” i to by było na tyle. Pozostałą część płyty Michał zagospodarował w inny sposób, przemawiając odmiennym językiem, choć za pomocą podobnych jak dotychczas środków. Przecież wszelkiej maści sample, loopy, instrumentarium elektroniczne, przetworzone dźwięki gitar i wokali były w muzyce Echoes of Yul obecne od zawsze. Zasadnicza zmiana, jakiej doświadczamy na „The Healing” polega na przesunięciu środka ciężkości. Oto całkowicie odwróciły się proporcje, dominują ambientowe plamy dźwięku przeróżnego pochodzenia przemieszczające się w nieśpiesznym tempie. Jeżeli przyjąć, że poprzednia płyta „Cold Ground” była zdecydowanym krokiem ku potędze doom metalowego riffu, to tym razem Michał skłania się ku estetyce Briana Eno. Muzyka zyskała sporo przestrzeni, potężny haust powietrza. Ponura aura od zawsze tożsama z szyldem Echoes of Yul wyparowała na wskutek ocieplenia klimatu ustępując miejsca śmiało wybrzmiewającej nucie autorefleksji. Nie bójmy się napisać tego wprost, „The Healing” to muzyka bez wyjątku piękna, chwilami tajemnicza, a miejscami wręcz pogodna. Muzyka, która trafia na najbardziej podatny grunt, gdy za oknem rozgrywa się ciemny jesienny wieczór, lub dla odmiany dopada nas bezsenny poranek. Posłuchajcie zresztą wieńczącego płytę „The Better Days”. Wątpię, by ktoś pozostał obojętny, gdy rozgrywa się ta przewrotnie zaaranżowana, zaskakująca odważnie prowadzonymi partiami wokalnymi, a przede wszystkim przejmująca kompozycja. Ech, żyć nie umierać.

Głos Wielkopolski:
Kto śledzi naszą scenę alternatywną, ten wie, że Echoes of Yul to jedna z tych nazw, które w ostatnich latach narobiły na niej najwięcej szumu. Zarazem, projekt Macieja Śliwy nie spoczywa na laurach, choć mógłby to zrobić spokojnie już na wysokości wydanej dwa lata temu drugiej płyty „Cold Ground”. Na szczęście poprzeczka idzie cały czas w górę, a każde następne wydawnictwo sygnowane nazwą Echoes of Yul stanowi wartość dodaną w dorobku artysty. reklama Tak też jest w przypadku trzeciego longplaya, pt. „The Healing”, który swą premierę miał pod koniec września. „The Healing” to osiem nowych kompozycji, które są wyraźnym odstępstwem od dotychczasowego, dronowego oblicza Echoes of Yul. Ostrze minimalizmu, którego Michał Śliwa jest wieloletnim wyznawcą, spadło tu bowiem na partie gitar, które potraktowano nad wyraz oszczędnie. W ich miejsce wpuszczono jeszcze więcej syntezatorowych plam, jeszcze więcej sampli i field recordingu, dzięki czemu muzyka Echoes of Yul wyłącznie zyskała na swoim kinematograficznym potencjale. Jest w niej zarówno mrok, jak i rozlewający się spokój, przez co zawartość „The Healing” może chwilami kojarzyć się z twórczością Bohren & Der Club of Gore. To muzyka o odcieniu noir, ale – co sugeruje sam tytuł – o zdecydowanie kojących właściwościach.

fons-immortalis:
Mit „The Healing“ gibt es seit wenigen Tagen das dritte Album des polnischen Duos ECHOES OF YUL im Handel. Mit ihrem 2009er Debüt hauten sie mich regelrecht um und auch das ein Jahr später veröffentlichte Splitalbum konnte mich in den Bann ziehen. Ich mochte den experimentellen Ansatz Doom, Drone, Noise und Ambient auf eine düstere und eigenwillige Art und Weise zu verbinden. 2013 erschien dann mit „Cold Ground“ das zweite Album, welches nicht schlecht war mich aber nicht mehr richtig fesselte. ECHOES OF YUL wurden ruhiger und cinematischer. Dieser eingeschlagene Weg wird nun auf „The Healing“ fortgeführt.
Im Gegensatz zu den Frühwerken stehen auf „The Healing“ elektronische Klänge im Mittelpunkt. ECHOES OF YUL experimentieren und arbeiten mit diversen Ambientklängen und Geräuschen, verdichten sie zu komplexen, teils mit Sprachsamples unterlegten, Klangcollagen. Das ist natürlich nicht neu für die Polen, doch der zurückhaltende Umgang mit den Gitarren ist sehr auffällig und präsent. Ich tue mich mit dieser Entwicklung schwer, da ich auf dem Debüt und der Split doch gerade das Zusammenspiel von den rau klingenden Gitarren mit den Samples und Geräuschen mochte.
Kräftige, dröhnende Gitarren sind auch auf „The Healing“ vorhanden. Nur seltener, reduzierter. Das neue Album ist eine konsequente Fortsetzung und Weiterentwicklung des auf „Cold Ground“ eingeschlagenen Weges. 2014 erschien allerdings ein Splitalbum mit THAW, wo ECHOES OF YUL wieder mehr auf Gitarren und schweren Doom setzten. Die Polen scheinen sich einfach nicht festlegen lassen zu wollen und gerade das zu machen, worauf sie Lust haben. Das muss nicht jedem immer gefallen, doch ECHOES OF YUL beweisen auch auf „The Healing“ ihr Feingespür für dramatische Spannungsbögen und dunkle, unheimliche Klanglandschaften. Ein Reinhören lohnt sich also allemal.

Dark Entries:
Echoes of Yul is één van de tientallen Poolse groepen die hun morbide klanken op de rest van de wereld loslaten. Hun Platenboer, Zoharum, is intussen een grote speler geworden in het donkere genre en laat ons al sinds 2007 genieten van allerlei Oost-Europese acts die ons wellicht anders nooit ter ore waren gekomen. Na het beluisteren van deze cd beseffen we nog maar eens hoe dankbaar we dit label mogen zijn.
Echoes of Yul kuiert tussen genres als post rock, doom en dark ambient maar geeft hier een behoorlijk eigen geluid aan. Visionair zouden we ze net niet noemen, maar ze tasten wel de grenzen af van de muzikale stijlen die ze gebruiken. Of heeft u ooit al een autotune effect op een droneplaat gehoord?
Het gitzwarte uit de eerste releases ruimde in recentere nummers plaats voor een veeleer dromerige, contemplatieve sfeer. Het is duidelijk dat dit project niet meer hoeft te bewijzen hoe ‘true’ het is maar gewoon doorleefde muziek wil maken. Vergis u echter niet, in deze schijnbare rust schuilen enkel de emoties die thuishoren in de achterkant van de ziel. Het lijkt een contradictie, maar net omdat de typische doom-, drone- en metalelementen naar de achtergrond zijn verdwenen, slaat de sfeer nog harder in. Er zijn meerdere momenten waarbij we echt overweldigd worden door melancholie.
Maar wat maakt deze Echoes of Yul nu zoveel beter dan het gemiddelde project? Eerst en vooral hebben ze een excellente smaak in samples en weten ze deze subtiel een plaats te geven in hun muziek: Geen lange donkere teksten, geen filmfragmenten maar kleine stukjes menselijkheid. Ook hun klankkeuze is fenomenaal. Zonder verpinken gebruiken ze een countrygitaar, een accordeon (?) of aarzelende geluiden die uit oude jukeboxplaatjes lijken te komen om deze trip tussen droom en nachtmerrie vorm te geven. Dit project heeft een zware experimentele rand maar het auditieve speurwerk wordt nooit een doel op zich en op geen enkel moment heb je het gevoel naar iets gemaakt avantgardistisch te luisteren. Echoes of Yul gebruikt meer kleurtjes dan de meeste schilder, maar weet deze perfect te mengen tot een schilderij waar zelfs Fuseli jaloers op zou worden.
We schreven reeds dat Echoes of Yul heel wat genres frequenteert – we vermelden au passant ook nog even trip hop-maar geen enkel moment verliezen ze de zwarte draad door hun werk. Ten slotte is de productie van het album tot in de puntjes afgewerkt en is de muziek uiterst gedetailleerd uitgewerkt.
Geen enkel puntje van kritiek? Toch wel, er is nauwelijks een genre op aarde dat zich zo wentelt in het clichématig gebruiken van telkens weer dezelfde akkoordprogressies als post rock. Ook Echoes of Yul maakt zich hier een enkele keer, gelukkig al in veel mindere mate dan de meeste projecten, schuldig aan. Anderzijds doet dit gegeven absoluut geen afbreuk aan het luisterplezier. Maar het weerhoudt me er wel van hen een perfecte score te geven.
Dit is zonder twijfel het beste album dat Michał Śliwa tot op heden uit zijn mouw schudde. Een must-have in uw collectie en meteen één van mijn persoonlijke toppers van dit jaar.

Pop Up
Wolno przekonywałem się do nowej propozycji Michała Śliwy. Niby na pierwszy rzut oka i ucha wszystko wyglądało znajomo. Fajna okładka, mastering Jamesa Plotkina, bukiet pomysłów Michała. O ten bukiet jednak poszło, bo zamiast uschniętych drapaków w upadłych kolorach dostałem wiosenną, skąpaną w promieniach słonecznych, kwiatową kompozycję. I nie jest to muzycznie ta… dobra zmiana, ale przejście na inny poziom. Nie wiem czy wyższy, bo nie oceniam tego w tych kategoriach. Poprzednie płyty bardzo cenię, ale tu mamy ewidentny zwrot ku światłu. Myślałem, że Echoes Of Yul ugrzązł już na dobre w mroku, a tu taka niespodzianka. The Healing ma bardzo zwartą kompozycję. Materiał wręcz przelewa się, płynie, ozdobiony smaczkami (akustyczne i głosowe wstawki). Oczywiście tempa nadal są wolne, ale kompozycje nie sprawiają wrażenia przeładowanych i podobnych do siebie. Kumulacja następuje w połowie zamykającego wydawnictwo utworu „The Better Days”, gdzie masywny przekaz złamany został łagodnym przejściem. Znakomitym dodatkiem do albumu jest też materiał The Healing Sessions z tzw. odrzutami. To jakby ciąg dalszy podróży, wielobarwnej przejażdżki w leniwym tempie.

Mentenebre
Tras un par de años de silencio, el proyecto polaco, comandado por Michał Śliwa, Echoes of Yul, vuelve a la carga repleto de fantásticas y elogiables ideas. Su último trabajo, “The Healing”, destaca por aunar grandes dosis de experimentación con otras muchas de post-rock, pasando por una condimentación basada en pequeñas inyecciones de drone o krautrock. Sus ocho temas destellan maestría y buen hacer, consiguiendo gestar una atmósfera deliciosamente agridulce, repleta de ritmos pausados pero contundentes.
Una vez más, la colección de temas presentada es mayoritariamente instrumental. Salvando alguna excepción, como es el corte que cierra el disco, ‘The Better Days’; el resto de tonadas se deleitan con la potencia melódica. El artista apuesta por horizontes acústicos en constante progresión expansiva, muy en la onda de otras bandas como Godspeed You! Black Emperor o OM; sin embargo, el estilo de Echoes of Yul se encuentra más inclinado al uso de sintetizadores, sin peder la oportunidad de complementar su sonido con la presencia de instrumentos de cuerda y percusión.
De todo el repertorio que “The Healing” nos ofrece, resaltan tonadas tan brillantes como ‘Diorama’ o ‘Gush’, títulos altamente recomendables para descubrir un CD cargado de misterio y potencia sopesada. Un álbum que consigue dar un giro de tuerca a otros anteriores como “Cold Ground”, más escorado hacia el metal, o “Tether”, un recopilatorio revestido de remixes realizados por varios artistas. “TheEchoes Of Yul – „The Healing” Healing” nos ofrece nuevos y refrescantes sonidos que abrazan la experimentación sin abandonar apenas el espíritu del rock.
“The Healing” ha sido publicado en dos formatos diferentes. Por un lado, nos encontramos una edición limitada en casete, y por otro la edición estándar en CD. Esta última ha sido publicada por el sello polaco Zoharum, el mismo que se encargaría de sacar a la luz el anteriormente comentado “Tether”.
Su portada llama enormemente la atención por su mortecino diseño, en el que predomina sobre y ante todo el color negro. En el centro se sitúan un par de imágenes duplicadas que representan las espaldas de algo que bien podría ser la estatua de alguna virgen. Carente de títulos o presentaciones alfabéticas, Echoes of Yul nos ofrecen un trabajo marcado por la introspección musical, pero aferrándose firmemente a su esencia rockera.
“The Healing” es uno de los mejores álbumes extraídos de la última hornada realizada por este sello polaco. No lo pierdas de vista.